sobota, 31 sierpnia 2013

#1362 - Do Androids Dream of Electric Sheep: Dust to Dust

Po długiej przerwie witamy na naszych łamach Pawła Deptucha. Od dziś, w każdą sobotę w ramach cyklu "Chmurki za miedzą" będziemy publikować jego teksty o interesujących z różnych powodów pozycjach, które nie ukazały się nakładem wielkiej dwójki. Teksty, pierwotnie publikowane był na łamach "Nowej Fantastyki". Zapraszamy do lektury! 

Czy Phillip K. Dick śnił o prequelu do swojej powieści, którego by się nie powstydził?

Amerykański pisarz odcisnął olbrzymie piętno na literaturze, a swoimi utworami zainspirował dziesiątki twórców z przeróżnych dziedzin sztuki. Jedną z najsłynniejszych powieści jest nagrodzona Nebulą i Locusem „Czy androidy śnią o elektrycznych owcach”, która doczekała się znakomitej ekranizacji w wykonaniu Ridleya Scotta (uchodzącej za jedno z najciekawszych dokonań kina science-fiction), adaptacji teatralnej, komiksowej, gry komputerowej, planszowej a także trzech autoryzowanych książkowych sequeli K.W. Jetera (w Polsce wydano dwa: „Dzień rozliczenia” i „Noc replikantów”). Ta mieszanka sensacji i filozofii, osadzona w realiach futurystycznego San Francisco rozpala umysły do dziś i pozostaje jedną z najlepszych książek w dorobku Dicka. W 2010 roku wydawnictwo Boom! Studios, z błogosławieństwem Electric Shepherd Productions (należącej do córek autora firmy zajmującej się adaptacjami dzieł Dicka na inne media) rozpoczęło publikację komiksowego prequela, odpowiadającego na pytanie kto polował na androidy przed Rickiem Decardem.

„Do Androids Dream of Electric Sheep: Dust to Dust” rozgrywa się tuż po ostatniej wojnie światowej, której efektem było zanieczyszczenie radioaktywnym pyłem. Zwierzęta zaczynają masowo wymierać, ludzie emigrują do pozaziemskich kolonii, a programator nastroju Penfielda, przyjacielski Buster i Merceryzm dopiero zagnieżdżają się w masowej świadomości. Z kolei łowcy androidów mogą jedynie pomarzyć o testach empatycznych identyfikujących zbuntowane maszyny. A modele C-V (efekt prac korporacji Grozzi) są znacznie groźniejsze niż znane z powieści Nexusy-6. Podczas, gdy te drugie chciały być wolne i traktowane na równi z ludźmi, wyposażone w moduły bojowe i zaprawione na polu walki C-V za cel postawiły sobie całkowitą eksterminację „brudnej i spoconej” ludzkości. Jedenaście takich egzemplarzy ukrywa się w San Francisco i wdraża swój okrutny plan. Charlie Victor (również C-V) zostaje przydzielony do ich eliminacji, a jedyną osobą, która może mu pomóc, jest Malcolm Reed, „specjal” posiadający gruczoł empatyczny wykształcony na skutek oddziaływania pyłu.

Scenarzysta Chris Roberson (współpracujący m.in. z Billem Wilinghamem przy odpryskach „Baśni”, pisarz s-f, trzykrotny finalista World Fantasy Award i John W. Campbell Award) w przeciwieństwie do wspomnianego Jetera nie próbował na siłę zszywać różnic pomiędzy filmem a książką (co w przypadku sequeli spotkało się z ogromną krytyką), a skupił się jedynie na literackiej wizji Dicka. Opowiadając zupełnie nową historię, z innymi bohaterami, w nieco zmienionych realiach, zdołał w pełni przenieść ducha i atmosferę pierwowzoru. Zawarł w niej wszystkie pytania i bolączki towarzyszące Dickowi w jego twórczości. Decard odnalazł w ludziach cechy robotów, z kolei pozbawiony uczuć Victor, w robotach szuka ludzkich przymiotów. Snuje teorie na temat człowieczeństwa, wylicza różnice między żywymi a andkami, zadaje pytania o zasadność czynów. Prócz filozoficznych dywagacji, całość obfituje w sensacyjne, pełne akcji wydarzenia, przeplatane licznymi nawiązaniami do książki, poszerzającymi o niej wiedzę (np. mamy wgląd w realia wojny będącej przyczyną radioaktywnego opadu) i fabularnymi twistami, dostosowanymi do obecnych czasów. Są też bonusy, umiejętnie wplecione smaczki w postaci obecności Twitera czy iPhone’ów.

Całość zilustrował nasz rodak, Robert Adler - prywatnie fan twórczości Dicka - który świetnie czuje klimaty science-fiction i cyberpunk, co udowodnił w gorąco przyjętych przez rodzimą publikę albumach „Breakoff” i „Overload”. Zaprezentowana wizja futurystycznego (ale jednak nie do końca) San Francisco, doskonale koresponduje z tym co opisywał Dick. Przysadziste, wyniszczone budynki, latające hoovery, rozpoczynający swą ekspansję chłam, wszędobylski pył, depresyjna atmosfera – wszystko przedstawione wiernie i z oddaniem. Rysunki, choć momentami sprawiające wrażenie robionych w pośpiechu, uwiarygodniają intrygę, ożywiają miasto przyszłości i nadają odpowiedniej, wręcz filmowej dynamiki (odcinając się jednocześnie do adaptacji Scotta).

„Dust to Dust” zaplanowano na dziesięć zeszytów. Niestety niezadowalająca sprzedaż zmusiła autorów do skrócenia opowieści do ośmiu epizodów, przez co niektóre wątki zdają się być lekko przycięte. Nie zmienia to jednak faktu, że jest to dzieło stojące na wysokim poziomie, z szacunkiem podchodzące do oryginału i przepełnione duchem Phillipa K. Dicka. Dzieło, które choć przeszło bez większego echa, podobnie jak filmowy „Blade Runner”, mające szanse na zdobycie dużego uznania dopiero za jakiś czas.

Autorem tekstu jest Paweł Deptuch 

czwartek, 29 sierpnia 2013

#1361 - Za oknem świeci słońce

"Wystawa Anji Wicki była jednym (z wielu) mocniejszych punktów Ligatury. W jej pracach widać prawdziwą miłość do rysowania. Na szczęście – odwzajemnioną. Logiczną konsekwencją zachwytu wystawą jest lektura wydanego przez Centralę albumu".


Mniej więcej w takim tonie Maciej Pałka pisał o twórczości szwajcarskiej artystki, której debiutancki album na polskim rynku wpadł mi w ręce. W nie mniej entuzjastycznym tonie wypowiada się Sebastian Frąckiewicz, a Maciej Gierszewski podpowiada, że to pozycja naprawdę godna uwaga. Tylko mnie jakoś „Za oknem świecie słońce” nie przekonuje. „Jak ma zachwycać, skoro nie zachwyca”, że tak zacytuje pewnego klasyka. Nie zrozumcie mnie źle – to rzecz bardzo zgrabna. Formalnie dopięta na ostatni guzik, pokazująca, że Wicki na opowiadaniu obrazem się zna, a treściowo interesująca i ciekawa. Ale w żaden sposób mnie do siebie nie urzekł…

Mówiąc najprościej „Za oknem świecie słońce” jest historią o seksualnej inicjacji i przezwyciężaniu własnego wstydu. Wicki ze swoim bohaterem wraca do pewnego krępującego wspomnienia z przeszłości, kiedy do dziecięcego świata zaczyna wkradać się erotyka i cielesność. Pewnie każdy z nas te pełne zażenowania momenty różnych "pierwszych razów" zakopał głęboko w pamięci. Nierzadko (z różnych przyczyn) wypieramy je, nie chcemy o nich rozmawiać, nawet z najbliższymi. Niekiedy mamy ku temu dobre powody, a czasem nie. Zwyczajnie jest nam głupio i się wstydzimy. Z punktu widzenia osoby dojrzałej zabawy w doktora, pokątne macanki i zaglądanie pod spódnicę jawią się jak coś obscenicznego. Wulgarnego. Ale gdy dopuszczają się ich dzieci są one niewinne. To kolejny element rzeczywistości, który w swojej ciekawości chcą poznać, co czyni je naturalnymi i niemającymi żadnych znamion społecznego tabu. 

Fabuła komiksu rozwija się dwutorowo. Za sprawą jednego planu czasowego możemy śledzić dzieciństwo głównego bohatera, w drugim natomiast ujęto jego całkiem dojrzałe perypetie. Oba wątki przeplatają się w najmniej spodziewanych miejscach, tworząc bardzo interesującą, a precyzyjną kompozycję. Z tym zabiegiem koresponduje również balansowanie pomiędzy niemą narracją, a całkiem tradycyjnym łączeniem słów z obrazem. Podoba mi się sposób, w jaki Wicki zwraca uwagę na detal, w jaki sposób podkreśla rolę jakichś nieznaczących szczegółów rzeczywistości, które w wyniku jakichś wydarzeń nabierają różnych znaczeń.


Zresztą, umiejętne budowanie napięcie i odpowiednia doza dramatyzmu to nie jedyne zalety „Za oknem świeci słońce”. Autorka, jak już wspomniałem, świetnie posługuje się językiem komiksu. Opowiada w sposób przekonujący świadomie korzystając z komiksowych środków wyrazu. Jej narracja jest więcej, niż płynna, a minimalistyczna oprawa graficzna sprawia, że stylistyka albumu przypomina dziecięcej rysunku, co szczególnie podkreślone zostało przez dobór kolorów.



środa, 28 sierpnia 2013

#1360 - S/N

Nie zaryzykuje twierdzenia, że związani ze środowiskiem Maszina twórcy kroczący w awangardzie polskiego komiksu są najciekawszych zjawiskiem od czasów pojawiania się „Produktu” na rynku, bo w komentarzach pod tą recenzją zaraz rozpęta się trolliada z udziałem anonimów zakochanych w amerykańskich trykotach, zapatrzonych w plecy konia czy pałających miłością wyłącznie do rodzimej klasyki. Nie napiszę, ale taka jest prawda.

To właśnie ze stajni Mikołaja Tkacza wyszedł jeden z najlepszych komiksów tego roku, czyli „Maczużnik” albo frapujące „Przygody nikogo” wpisujące się w klasycznie awangardowe (jakkolwiek absurdalnie brzmi takie sformułowanie) tradycje. Nastawieni na eksperyment, dojrzali warsztatowo, szukający nowych form wyrazu, dekonstruujący komiksowe formy, ale również nastawieni na wygłup, sztubacki żart, dadaistyczne psoty czy bardziej tradycyjne rzeczy – a to tylko początek. Poszczególni twórcy związani w jakiś sposób z Maszinem mają wiele oblicz, angażują się w coraz to nowe przedsięwzięcia i coraz śmielej poczynają sobie w naszym komiksowie. Centrala w ramach serii „Kolekcja Maszina” prezentuje kolejne prace twórców związanych z tą grupą. „S/N” jest następną pozycją, która ukazała się pod tym szyldem.

Autorem scenariusza i rysunków jest Michał Rzecznik, ale część skryptów i grafik wyszła spod ręki innych związanych mniej lub bardziej z Maszinem twórców. W tym niewielkich rozmiarów albumie pojawia się plejada maszinowych gwiazd, a także szereg satelitów luźno związanych z grupą. Żeby wymienić tylko kilka nazwisk – Marcin Podolec, Daniel Gutowski, Jacek Świdzińki, Przemysław Surma – dziś to przecież nie żadni młodzi, zdolni i obiecujący, ale czołowi, wiodący i wyrobieni artyści.

Taki układ twórczych sił w pewien sposób koresponduje z formą komiksu. Zasadniczo „S/N” to zbiór jednoplanszowych pasków, ale trudno powiedzieć, aby była to antologia w zwyczajnej formie. To raczej zbiór różnorodnych, krótkich historii, które łączy nie tyle temat, nie tyle treść, ile koncept (oraz forma, co jest rzeczą oczywistą). Mazol wraz ze swoimi kompanami ucieka przed konwencjami, które wpisane są w paskową formułę. I chęć nie brakuje standardowych szortów, to w oczu rzuca się nie tylko unikanie „pędu ku puencie”, ale również klasycznej, czterokadrowej kompozycji. Poszczególne historie zlewają się ze sobą. Na jednej stronie mogą znajdować się trzy kadry pierwszej historii, która swój finał będzie miała za kilka stron, w towarzystwie zupełnie innej. Przenikają się również motywy (esenowcy szczególnie upodobali sobie np. telefon), które powracają w najbardziej nieoczekiwanych momentach, burząc często dramaturgię innego paska albo każąc czytelnikowi szukać zakończenia po całym zbiorku. Taka dekonstrukcja jakby spina cały album jedną, wielką meta-narracją powodując, że zamiast przyglądać się poszczególnym fragmentom pojedynczo, zaczyna śledzić całość, próbując nadać jej jakiś, przynajmniej ogólny, sens. To bardzo interesujący zabieg, który otwiera „S/N” na kolejne interpretacje. Ale nie bójcie się, komiks Rzecznika to nie tylko seria formalnych igraszek – w zbiorku jest sporo dobrego humoru, fajnego konceptualnego dowcipu i inteligentnego żartu w artystowsko-undergroundowym guście.

Dominik Szcześniak w swojej recenzji „S/N” z wielkim entuzjazmem podkreślił, że jest to jeden z najlepszych komiksów tego roku. Nie mam wątpliwości, że projekt Michała Rzecznika i kolegów to rzecz z pewnością interesująca i zdecydowanie godna uwagi – przynajmniej dla tych, którzy od komiksu oczekują czegoś więcej, niż tylko rozrywki i „ładnych”, czyli wykonanych zgodnie z zasadami anatomii i perspektywy, rysunków. Ale, żeby rozpatrywać „S/N” w kontekście komiksu roku? Nie jestem przekonany.



wtorek, 27 sierpnia 2013

#1359 - Trans-Atlantyk 215

Po tym, jak DC Comics zabrało majtki Supermanowi, z Batmana zrobiło tatusia, a z Aquaman – poważnego herosa – amerykańskie wydawnictwo planuje kolejny zamach na jedną ze swoich ikon. Z okazji „Villain`s Month” w Nowej 52 pojawi się nowy Lobo. Zdziwienie jest tu o tyle na miejscu, że w „Deathstroke`u” pisanym przez Roba Liefelda pojawił się już "stary" Lobo. Teraz, jego pojawienie się ma zostać zretconowane. Redaktor naczelny DC Bob Harras mówi, że Ważniak, którego widzieliśmy nie był tym, za kogo go wzięliśmy. Nowy natomiast w niczym nie przypomina tego Lobo, którego wszyscy znamy i lubimy. Postać zaprojektowana przez Kennetha Rocaforta nie przypomina kompletnie przerysowanego, naładowanego testosteronem i adrenaliną z nieodłącznym cygarem w ustach badassa. Ma więcej z mrocznego emo-nastoolatka, niż z budzącego grozę łowcę głów. Co więcej, autorzy one-shota z ostatnim Czarnianinem w roli głównej, Marguerite Bennett i Ben Olivier. zapowiadają zrobienie z Lobo bohatera znacznie bardziej wyrafinowanego i interesującego!

Ewolucja projektu postaci
Ostateczna wersja. Przynajmniej haczyk ma.
Długo oczekiwana interpretacja Wonder Woman w wykonaniu Granta Morrisona wreszcie zaczyna nabierać coraz bardziej konkretnych kształtów. Figura księżniczki Wyspy Amazonek z całym wachlarzem interesujących motywów, takich jak erotyka, bondage, matriarchat, o których Morrison opowiadał już przy niejednej okazji. ożyje przy okazji projektu realizowanego pod szyldem Earth One. Na łamach 120-stronnicowej powieści graficznej oderwanej od obowiązującej coontinuity Szalony Szkot ma skupić się na relacjach pomiędzy matką, Hippolita, a córką Dianą i zaprezentować zupełnie nowe ujęcie sztandarowej superbohaterki. Album ma nosić tytuł „Wonder Woman: The Trial of Diana Prince”. Oprawą graficzną ma zająć się Yannick Paquette. Pierwsze szkice wyglądało po prostu fenomenalnie – Kanadyjczyk już w „Swamp Thingu: zgłaszał akces do ekstraklasy rysowników za Oceanem, a jego obecne prace wydają się jeszcze lepsze.

Jaka przyszłość czeka Savage`a Dragona? Erik Larsen ostatnio wysłał swojego herosa do więzienia i pozostawił go na łasce swoich wrogów – a sytuacja w kolejnych numerach ma się jeszcze pogorszyć. Czyżby zbliżał się koniec Zielonopłetwego bohatera, a schedę po nim miałby przejąć jego syn, Malcolm? W 193. numerze on-goinga ma rozpocząć się nowa era w dziejach Dragona i Larsen potwierdza, że tak właśnie się stanie. Malcolm wydaje się być świetnym materiałem na nowego głównego bohatera serii. Młody, nieopierzony jeszcze bohaterem zmagający się z dziedzictwem swojego ojca. Próbujący pogodzić superbohaterskie obowiązki z uczęszczaniem do szkoły. Brzmi intereseująco. No i ciekaw jestem strasznie, co Larsen przygotował z okazji 200 numeru...

Adam Hughes, Darwyn Cooke, Sam Kieth, Tony Daniel, Paul Pope, Walter Simonson, Art Baltazar, Dave Johnson czy Bruce Timm - to zaledwie połowa z 18 rysowników, którzy zilustrują zerowy zeszyt serii „Harley Quinn”! Kochanka Jokera wyręcz Dana DiDio w przeprowadzeniu rozmów kwalifikacyjne z każdym z rysowników i sama spośród nich wybierze tego, który będzie regularnym ilustratorem jej solowego tytułu. Jego pierwszy numer ukaże się w grudniu. Przyznać trzeba, że autorzy scenariusza, czyli Jimmy Palmiotti i Amanda Conner wpadli na interesujący pomysł i już na wstępie dali do zrozumienia, że niedawno zapowiedziana seria od DC Comics, może okazać się interesującą pozycją Nie ulega żadnym wątpliwościom, że kilka z wymienionych nazwisk można już teraz skreślić, lecz już za samo zebranie tak dużej grupy topowych artystów, wypada zainteresować się wspomnianym numerem. Autorzy obiecują, że w „Harley Quinn” skupią się na podejmowanych przez dziewczynę próbach wiedzenia normalnego życia, co w jej przypadku może okazać się zarazem trudne jak i zabawne.

Jakiś czas temu wydawnictwo IDW zapowiedziało pojawienie się na kartach komiksów bohaterów legendarnych animacji stacji Cartoon Network i konsekwentnie wprowadza swój plan w życie. Już we wrześniu na półkach sklepowych pojawi się pierwszy numer mini-serii „Powerpuff Girls”, a w niecały miesiąc później on-going „Samurai Jack”. Twórcy obu tych tytułów zdradzili kilka szczegółów na temat tworzonych przez siebie historii. I tak Troy Little obiecuje, że na łamach pierwszego z wymienionych komiksów zobaczymy próbę resocjalizacji największego wroga dziewczynek, czyli samego Mojo Jojo. Z kolei Jim Zub, twórca świetnego „Skullkickers” dla Image Comics, postawi przed Jackiem sporą szansę na powrót do przeszłości, a także sprawi, że bohater ten zmierzy się z całą gromadą oryginalnych przeciwników. IDW jak dotąd z ogromnym szacunkiem podchodzi do każdej z posiadanych przez siebie licencji i teoretycznie nie ma powodów do większych obaw, lecz trudno nie zwrócić uwagi na jeden istotny szczegół. Zarówno Little jak i Zub otwarcie przyznają, że Craig McCraken oraz Genndy Tartakovsky, a więc twórcy wspomnianych animacji, nie brali udziału w powstawaniu tych komiksów.

Tydzień temu głośno było o „Harley Quinn”, a kilka dni temu pojawiło się więcej informacji na temat kolejnego, ciekawie zapowiadającego się komiksu od DC. Andy Kubert opowiedział nieco więcej o mini-serii „Damian: Son of Batman”. Chyba tylko najbardziej zagorzali fani wydawnictwa DC pamiętają, że blisko pół dekady temu pojawiły się pogłoski mówiące o tym, iż współtwórca postaci Damiana Wayne’a przygotowuje osobną historię poświęconą synowi Batmana. Kubert przyznaje, że mini-seria ta powstawać zaczęła w 2008 roku, po tym gdy Internet został przełamany na pół za sprawą „Batmana” #666. Widzieliśmy w nim „możliwą przyszłość” w której Bruce Wayne nie żyje, a Damian stał się nowym, o wiele mroczniejszym Batmanem. „Damian: Son of Batman” kontynuować będzie eksplorację tej alternatywnej przyszłości i udzieli odpowiedzi na pytanie o to, jaką ścieżkę obierze syn Mrocznego Rycerza. Poznawać ją będziemy mogli od października.

Obowiązkowy news filmowy (1) - przymiarki do filmowej adaptacji "Kaznodziei" Gartha Ennisa trwają już od dobrych kilkunastu lat. Jeszcze w latach dziewięćdziesiątych reżyserka Rachel Talalay, znana z "Tank Girl", myślała o tym jako pierwsza. Potem, projekt tułał się od studia do studia, przechodził przez ręce różnych producentów i twórców, którzy nie mogli się zdecydować, czy przygody Jessego Custera sprawdziłyby się lepiej na małym czy dużym ekranie. W końcu, w 2006 roku "Preacher" trafił do HBO i do realizacji zabrakło (chyba) bardzo niewiele. W 2008 miał powstać pilot, ale nic z tego nie wyszło. W kilka miesięcy później Columbia Pictures zaangażowała Sama Mendesa do zajęcia się tym "gorącym kartoflem", ale reżyser wolał zabrać się za "Skyfall". Od tamtego czasu w temacie panował cisza... aż do teraz. Od dobrych dwóch lat z adaptacją "Kaznodziei" związany jest DJ Caruso, a prawa do filmu są w posiadaniu Sony Pictures. Podobno skrypt jest już gotowy (napisał go Todd August) i wkrótce mamy doczekać się "dobrych wieści" w temacie. Cóż, czekamy...

Obowiązkowy news filmowy (2) - niewielki, ale jednak faktyczny kasowy sukces filmu „2 Guns” sprawił, że studio Universal zaczęło interesować się kolejnym komiksem wydawanym przez Boom! Studios. Wybór padł na „Day Men”. Stosunkowo świeża seria opowiada o istniejącym od pokoleń zakonie służących i ochroniarzy wampirzych rodów, a całość przypomina mieszankę „Ojca Chrzestnego” oraz „Draculi”. Co prawda zainteresowanie „Day Men” nie oznacza, że na pewno powstanie film oparty na tym komiksie, szczególnie, że stworzona przez Briana Stelfreeze’a seria doczekała się na razie... jednego numeru, który w dodatku nie został najwyżej oceniony przez najważniejsze portale tematyczne w Stanach. Czyżby zadziałała obecna od kilku lat moda na wampiry?

sobota, 24 sierpnia 2013

#1358 - Komix-Express 198

28 sierpnia odbędzie się kolejna edycja polskiego Międzynarodowego Dnia Publicznego Czytania Komiksów. Fani obrazkowych historyjek obnosić się ze swoimi pasjami będą w Trójmieście (25 sierpnia, od godziny 12:00 w Parku Oliwskim), w Łodzi (od godziny 10:00 do 21:00 na Piotrkowskiej ludzi czytających komiksy będą chcieli utworzyć kolorowy pociąg wzdłuż reprezentatywnej ulicy polskie stolicy komiksu). Będzie się działo we Wrocławiu (w Cocofli przy ulicy Włodkowica 9, od 12:00, gdzie będzie można się publicznie skomiksować i wygrać nagrody), w Łowiczu (w Miejskiej Bibliotece im. A.K. Cebrowskiego), w Piotrkowie Trybunalskim i oczywiście w Warszawie. Właśnie w stolicy obchody MDPCK będą najbardziej efektowne. W Cudach na Kiju (Nowy Świat 6/12 w dawnym Domu Partii i GPW przy Rondzie de Gaulle’a) będzie można poczytać komiksy z komiksiarzami, a od 17:30 odbędzie się seria spotkań z twórcami. Pojawią się Piotr Nowacki i Norbert Rybarczyk, Dennis Wojda, Michał Śledziński, Przemysław Truściński którego monografię "Trust. Album", można będzie przedpremierowo zakupić na spotkaniu. Komiksy wszystkich autorów, z którymi odbędą się spotkania można będzie zakupić na miejscu. A następnie otrzymać od nich autografy! Na zakończenie imprezy (po godzinie 20) odbędzie dodatkowa atrakcja – bitwa komiksowa!

22 września sierpnia w poznańskie galerii Cheap East (zlokalizowanej przy ul. św. Marcina 80/82) odbył się wernisaż wystawy Marty Zabłockiej. Na ścianach będą prezentowane prace, które znalazły się w albumie „Znamy się tylko z widzenia” wydanego w czerwcu nakładem Centrali. Natomiast w piątek 30 sierpnia w Galerii Awangarda BWA Wrocław (ul. Wita Stwosza 32) oglądać będzie można „Trusta”. Tak będzie nazywała się przekrojowa wystawa prac Przemysława Truścińskiego, której kuratorem będzie Piotr Machłajewski. Warto wspomnieć, że warszawski artysta pracuje nad... nowym albumem! Znamy jego tytuł („Magazyn Mięsa Sadyba turboproroka Ezechiela”) i teamtykę, wokół której będzie oscylował (mistyka, Warszawa). W oczekiwaniu na więcej szczegółów prezentujemy obszerną zapowiedz wspomnianej wystawy:

„Trust” to indywidualna wystawa Przemysława Truścińskiego. W jej ramach zaprezentowany zostanie wybór z całego artystycznego dorobku twórcy, jego najważniejsze komiksy, ilustracje oraz rysunki koncepcyjne. Prace eksponowane będą w formie oryginałów (co w przypadku materiałów przygotowywanych do druku zdarza się niezwykle rzadko).

Truściński eksplodował w polskim środowisku twórców oraz czytelników komiksów na początku lat 90. Jego działalność artystyczna była swego rodzaju przełomem w podejściu do tego medium. Jak pisze Jerzy Szyłak w albumie towarzyszącym wystawie TRUST: „Nowoczesność (...) Truścińskiego polegała na tym, że traktował on plansze komiksu jak grafiki: nie ukrywał się za światem przedstawionym, ale eksponował własny styl, technikę i wyobraźnię. Gdy tradycyjnie przyjęło się, iż styl rysunków należy dopasować do opowieści, którą się snuje, Truściński manifestacyjnie dopasowywał opowieść do stylu, czy nawet nie do stylu, ale do tego czegoś, co mu „się” narysowało”.

Truściński w swoim podejściu do komiksu oprócz technik tradycyjnych (rysunek piórkiem, kolor nakładany farbami wodnymi) stosował kolaż, tworzył komiksy z elementów gotowych (tkaniny, metal, gwoździe), wykonywał fotokomiksy, w których niejednokrotnie sam występował, tworzył komiksy w formie projekcji wideo...

Na początku kariery, a więc na przełomie lat 80. i 90., Truściński zafascynowany był szeroko pojętą fantastyką. Jego fabuły zdominowane były przez groteskę, satyrę i czarny humor. Nie stronił przy tym od obrazów przemocy i makabry. Na przełomie tysiącleci nastąpił w twórczości Truścińskiego zwrot od fantastyki w stronę mistyki. Artysta pochylił się nad przeszłością, zarówno swoją, jak i nad wydarzeniami z historii Polski. Z ogromnej ilości zleceń, które Trust współcześnie realizuje, wyłania się obraz rysownika uniwersalnego, publikującego zarówno w „Rzeczpospolitej”, jak i „Playboyu”. Jako artysta Przemysław Truściński wciąż się rozwija, przy czym jego prace niezmiennie charakteryzują się warsztatową perfekcją oraz innowacyjnością. Przemysław Truściński jest artystą podnoszącym rękawicę, podejmującym wyzwania, jego twórczość jest przez to wieloraka i wielowątkowa. Miarą sukcesu Truścińskiego jest jego siła, powszechność i klarowność przekazu.


Kultura Gniewu zapowiedziała, że podczas MFKiG w Łodzi odbędzie się premiera albumu „Jaś Ciekawski. Podróż do serca oceanu” ( w oryginale - „Jim Curious”). Album autorstwa francuskiego artysty Mathiasa Picarda ma być absolutnie niezwykłą przygodą w 3D, który efektem trójwymiarowości bije na głowę wszystkie wakacyjne blockbustery. Album liczący sobie 52 strony (i kosztujący 19 euro) został dostrzeżony na festiwalu w Angouleme w 2013 i chętnie napisałbym coś więcej o nim, ale językowa linia Maginota skutecznie mi to utrudnia. Pod względem wizualnym jednak rzecz prezentuje się pięknie – Ci, którzy cenią sobie ładnie wydane komiksowe artefakty powinni być ukontentowani.

Obowiązkowy news filmowy – wiadomość o tym, że Ben Affleck będzie nowym Mrocznym Rycerzem zelektryzowała zarówno polskie komiksowo, jak i amerykański fanbase. Aktor, który ma już na swoim koncie tytułową rolę w „Daredevilu” i nie kryje swojej miłości do komiksu wystąpi u boku Henry`ego Cavilla w superprodukcji „Superman/Batman”. Chyba, że szefowie wytwórni ugną się pod żądaniami fanów, który podpisują kolejne petycje, aby tylko „gwiazda” znana z takich produkcji, jak „Pearh Harbor” czy „Dziewczyna z Jersey” nie zakładała maski Batmana. Historia lubi się powtarzać, a fanboje się nie zmieniają – to już chyba taka tradycja, żeby narzekać na castingi do filmów ze strażnikiem Gotham w roli głównej. Tak było w przypadku Micheala Keatona, Heatha Ledgera i Anne Hathaway – tak jest teraz i pewnie będzie w przyszłości. Mnie również Affleck niespecjalnie pasuje do figury Bruce`a Wayne`a, ale przede wszystkim ciekaw jestem na jaką interpretację Mrocznego Rycerza zdecyduje się Zack Snyder. A nuż okaże się, że będzie pasował jak ulał! Warner ogłosił również, że „Superman/Batman” będzie miał swoją premierę 17 lipca 2015 roku, a więc w dwa miesiące po marvelowskim „Avengers: Age of Ultron”

W Polsce również podpisuje się komiksowe petycje. Czytelnicy Wielkiej Kolekcji Komiksów Marvela od Hachette zwracają się do wydawnictwa, aby przedłużyło żywot cyklu w taki sposób, aby mogły ukazać się w niej pozycje, które prawdopodobnie nie weszłyby w skład kolekcji. Chodzi konkretnie o „Captain Britain: A Crooked World” (Alan Moore, Alan Davis), „Captain Britain and MI13: Vampire State” (Paul Cornell, Leonard Kirk, Michael Collins), „Avengers: Forever - Part 1” (Kurt Busiek, Carlos Pacheco), „Avengers: Forever - Part 2” (Kurt Busiek, Carlos Pacheco) oraz „Deadpool: Hey, it's Deadpool!” (Joe Kelly, Ed McGuinness, Aaron Lopresti). Rzeczywiście, wspomniane komiksy to rzeczy co najmniej dobre, ale kuriozalność tej sytuacji polega na tym, że Hachette wielokrotnie podkreślało, że nie wie jeszcze jakie konkretnie tytuły ukażą się na polskim rynku. W każdym razie zainteresowanych zachęcam do podpisywania – w chwili gdy piszę te słowa, ponad 800 osób złożyło swój wirtualny podpisy pod tą akcją.

JPF planuje wznowienie „Aż do nieba”. Manga autorstwa Riyoko Ikedy ma ukazać się w formacie „Mega Manga”, a całość ma zostać przeredagowana na nowo. Opowieść o Polsce czasów Stanisława Poniatowskiego, wojnach napoleońskich, tragedii rozbiorów i krótkim żywocie Księstwa Warszawskiego była jedną z pierwszych mang wydanych na naszym rynku, a pierwszą opublikowaną nakładem wydawnictwa JPF w w trzech tomach na przestrzeni lat 1996-97, a więc w okresie, gdy komiksowy rząd dusz TM-Semic trzymał jeszcze mocno. Reedycja ma liczyć sobie 610 stron i kosztować 54,90 zł.  

Piotr "Jaszczu" Nowacki już wkrótce, bo we wrześniu,  będzie obchodził dziesięciolecie swojej komiksowej pracy. Ech, jak ten czas leci... Z tej okazji w nadchodzącym numerze zina "Biceps"sporo miejsca zostanie poświęcone temu autorowi. Oprócz komiksów i innych atrakcji ukaże się również obszerny wywiad z Nowackim, w którego ramach każdy czytelnik może zadać pytanie temu popularnemu twórcy. Akcja "Spytaj Jaszcza" skonstruowana jest w bardzo prosty sposób -  jeśli macie jakieś pytania dotyczące Jaszczowej osoby, twórczości, bohaterów, pracy, komiksów... Jeśli szukacie życiowej rady i rozwiązania swoich problemów, to świetnie trafiliście! Pytania możecie zadawać za pośrednictwem profilu na FB, maila, a i pewnie jak tu zostawicie swoje pytanie, to dotrze ono do jubilata.

#1357 - The Strange Talent of Luther Strode

Luther Strode to normalny nastolatek, który po zamówieniu przez internet poradnika "Jak przestać być słabeuszem" zdobywa zdumiewające talenty. Szybko radzi sobie z - gnębiącymi go dotychczas - szkolnymi osiłkami, a wkrótce udaremnia napad na sklep, staje się bohaterem i zdobywa dziewczynę. I w tym miejscu kończy się wszystko czego mogliśmy się spodziewać po historii "od nieudacznika do bohatera" i zaczyna się konkretny hardkor.

Justin Jordan to twórca praktycznie w Polsce nieznany. Debiutujący w 2011 roku opisywanym właśnie komiksem, obecnie zajmuje się kilkoma tytułami z Nowej 52, może żadnym flagowym, jednak postęp jest jak najbardziej wart docenienia. Nic dziwnego, że DC niemal wciągnęło go nosem, na tamtym rynku liczy się szybkość w pozyskiwaniu nowych talentów. Bo "The Strange Talent of Luther Strode" to komiks pod wieloma względami wyjątkowy. Mimo że opowiadający początkowo sztampową historię, szybko przemienia się w coś niezwykłego. Coś zachwycającego naturalnymi dialogami, humorem i nadzwyczajnym tempem akcji, która nie pozwala oderwać się od komiksu, póki nie przeczytamy wszystkich sześciu części. To komiks bardzo intensywny, obfitujący w zwroty akcji i serwujący czytelnikowi morze krwi. Morze? Co ja mówię, prawdziwy ocean z organami wewnętrznymi pływającymi po powierzchni. Jordanowi nie brak lekkiego pióra, tak do dialogów, jak i tworzenia postaci oraz mnóstwa niekonwencjonalnych pomysłów, których - co równie ważne - nie boi się wprowadzić w życie.

Tradd Moore, rysownik mini-serii, jest w Polsce znany równie dobrze jak Justin Jordan. Bardziej zaangażowani fani Mrocznego Rycerza mogą go kojarzyć z "Legends of the Dark Knight" a miłośnicy Gadatliwego Najemnika z kilku okładek do "Deadpoola". I podobnie, jak w przypadku scenarzysty, to właśnie "Luther" był jego debiutem w Image i on pozwolił mu rysować bohaterów najbardziej znanych. Jego szybka, kanciasta krecha - której z drugiej strony nie można odmówić dokładności - świetnie współgra z szalonym scenariuszem Jordana. Dynamiczne kadrowanie i świetnie rozplanowane sceny walk to potężne zalety jego stylu, choć w scenach dialogowych i bardziej statycznych również świetnie sobie radzi. Należy również wspomnieć o dobrej robocie, jaką wykonał kolorysta Felipe Sobreiro, choć głównie korzystał z czerwonego.

Do napisania tego tekstu skłoniła mnie całkowita cisza, jaka na temat tego komiksu panuje w polskim internecie, gdzie poza kilkoma wzmiankami markowanymi w newsach próżno szukać choćby linijki (pamiętam o tekście Pawła Deptucha dla "Nowej Fantastyki", jednak nie jest ów tekst ogólnie dostępny). A to naprawdę świetna rozrywka, napisana z dystansem i z wyczuciem, doskonale zilustrowana, dostarczająca czystej frajdy na najwyższym poziomie. Gdybym miał porównać do czegoś "Luthera", to do głowy przychodzi mi jedynie "Invincible" Kirkmana i Ottley'a - tak pod względem bezkompromisowości scenariusza, humoru, jak i kreski. Seria Kirkmana przekroczyła niedawno setny zeszyt i wciąż jest świetna, pora sprawdzić, czy kontynuacja mini Jordana - "The Legend of Luther Strode" - trzyma równie wysoki poziom. Boże, chroń Królową i spraw, by właśnie tak było.

... tym tekstem swój debiut na Kolorowych zaliczył Janek Sławiński. Mam nadzieję, że Anonimowy Grzybiarz jeszcze tutaj powróci!

wtorek, 20 sierpnia 2013

#1356 - Who is Jake Ellis?


Nathan Edmondson naprawdę wie jak dobrze otwierać swoje historie. Dobrym przykładem niech będzie „Who is Jake Ellis?”. Jest tam krótka scena w staroświeckim stylu „zabili go i uciekł”, gdzie Jon Moore umyka przed kulami, zaraz po tym jak ku zaskoczeniu przeciwnika znajduje efektowny sposób na opróżnienie butelki whisky. Kiedy jednak na kolejnych stronach dostałem nietypowy replay z tytułowym Jake'm – przyznaję, z miejsca kupiłem tą historię. Rzadko kiedy komiks trafia czytelnika między oczy już na początku – jednym z takich tytułów jest „Who is Jake Ellis?”. Po zaledwie kilku planszach już wiesz, że chcesz to przeczytać do końca.

Kiedy jedni scenarzyści chcą uciec od tradycji gatunkowej i motywów na których ona bazuje, Edmondson robi coś zupełnie odwrotnego. „Who is Jake Ellis?” jest komiksem głęboko zakorzenionym w tradycji historii sensacyjnych i szpiegowskich. To scenariusz który ewidentnie spisany jest w oparach twórczości Roberta Ludluma, czy Toma Clancy'ego. Odczuwalne są zwłaszcza wpływy twórcy „Tożsamości Bourne'a” – śmiało można powiedzieć, że Jon Moore, jest pod pewnymi względami wręcz kalką Jasona, co absolutnie nie przeszkadza w odbiorze fabuły. Jest wręcz odwrotnie – odnajdywanie klisz i to jak autorzy zabawili się z tradycją Ludluma jest dodatkowym punktem dla komiksu. Na koniec pozostaje jeszcze Jake – postać scenariuszowo ryzykowna, wręcz ocierająca się o absurd trudny do zaakceptowania w tego typu historiach. Kim więc jest Jake Ellis?

To świadomość umieszczona w umyśle głównego bohatera, którą słyszy (i widzi również) tylko on. Jest dodatkowym zmysłem Jona – dzięki niej, z siedzącego za biurkiem szeregowego pracownika CIA staje się wykwalifikowanym agentem, który w akcji znacznie lepiej potrafi ocenić swoje położenie i odnaleźć wyjście z tych sytuacji, które go nie mają – mówiąc inaczej, dzięki Jake'owi Jon potrafi wyrwać się z najgorszych tarapatów. Po ucieczce z tajnego ośrodka badawczego, gdzie doszło do ich „mentalnej” fuzji, ścigani są po całej Europie, co pewnie trwałoby bez końca, gdyby nie Jake – pozbawiony wspomnień chce odkryć prawdę o samym sobie, co niestety dla Jona będzie oznaczało powrót do punktu wyjścia.

W komiksie mamy do czynienia z czystą akcją, ale nawet pomimo tego scenarzysta potrafił znaleźć tu chwile pozytywnego przestoju. Chwile krótkie, ale treściwe, wypełnione wewnętrznym dialogiem Jake'a i Jona. Ich rozmowy o potrzebie poznania własnej przeszłości nie są na szczęście wybujałe – „Who is Jake Ellis” nie trąci intelektualnymi rozważaniami, za to w dość prosty i efektowny dla fabuły sposób pokazuje myślowy konflikt głównych bohaterów – nawet jeśli w akcji panowie uzupełniają się idealnie, to niekoniecznie mają te same plany i oczekiwania względem siebie. I chociaż Jake jest skazany na swojego „nosiciela” to jednak potrafi naginać podstawowe zasady symbiozy w imię własnych interesów. Wewnętrzny spór o to czy ukrywać się bez końca, czy wyjść naprzeciw wrogowi i poznać prawdę jest dodatkiem do precyzyjnie poprowadzonej akcji. Tutaj sceneria zmienia się często: od Barcelony, przez Strasburg po Marrakesz, zahaczając jeszcze o kilka innych miast. Sytuacja zmienia się jak w kalejdoskopie, co nie pozwala się oderwać do komiksu i podtrzymuje czytelnika w ciągłym napięciu. Pomiędzy nieustanną ucieczką dostajemy też strzępy wspomnień Moore'a, które powoli pozwalają zrozumieć sens całej tej historii. Reasumując „Who is Jake Ellis?” prezentuje bardzo zwarty i kompletny scenariusz komiksu sensacyjnego.

Rysownikiem jest Tonci Zonjic: lista jego prac nie jest może oszałamiająco długa, ale udział w „Who is Jake Ellis?” powinien to wkrótce zmienić. Kreska, którą posługuje się Chorwat jest bardzo nieszablonowa – to bardzo oszczędny, miejscami minimalistyczny styl. Zawiera w sobie silne pierwiastki europejskie i klasyczne, przywołujące również na myśl komiksy starszej daty. Z pewnością nie jest to rysunek porażający realizmem – Zonjic oszczędza sobie mało istotnych detali, skupia za to się na stworzeniu przejrzystej narracji i oddaniu dynamiki sytuacji. Dzięki temu komiks jest jednocześnie porywający i subtelny artystycznie.  

Jak pewnie wielu wiadomo „Who is Jake Ellis?” całkiem nieoczekiwanie nominowany został w ubiegłym roku do prestiżowego Eisnera. Pomimo, że ostatecznie komiks pochwalić się może jedynie nominacją, trzeba mówić o małym zwycięstwie. Edmondson i Zonjic udowodnili, że klasyczny komiks sensacyjny wciąż jest atrakcyjny – oczywiście potrzebna jest do tego odrobina wyobraźni i umiejętne czerpanie z tradycji. „Who is Jake Ellis” dobitnie o tym przypomina, a jeśli czyjś apetyt na sensację został pobudzony, powinien sięgnąć po kontynuację – „Where is Jake Ellis” zapowiada się równie obiecująco.  

poniedziałek, 19 sierpnia 2013

#1355 - Pelerynek i pogoda pod psem

Bohaterem książki "Pelerynek i pogoda pod psem" jest pan, który trochę przypomina jakiegoś dwunożnego ptaka, może gawrona. Mam takie skojarzenie, ponieważ twarz tytułowego bohatera przywodzi na myśl właśnie ptasi dziób. Do tego cały czas chodzi, nawet w domu, w czerwonym przeciwdeszczowym płaszczu z kapturem na głowie. Co wyraźnie przywodzi mi na myśl gawrony, ponieważ gdy podpatruję te ptaki, jak spacerują po trawniku za oknem, to mam wrażenie, że mają na sobie przyciasne płaszcze.

Samotny domek, w którym mieszka pan Pelerynek, znajduje się w szczerym polu, niedaleko lasu. Za oknem pada, a właściwie leje. Skończyło się drewno, więc bohater wysyła swego psa Lupusia do lasu, aby przyniósł trochę chrustu na opał. A on tymczasem przygotuje herbatę dla nich obu. Tak zaczyna się historia. Nie jest długa, cała książka liczy sobie 28 stron, ale dzieje się w niej całkiem sporo.

Rysunki Woutera von Reeka nie ilustrują tekstu dosłownie, dopowiadają zdarzenia, pokazują sceny, które mogły mieć miejsce przed lub po zdaniach umieszczonych u dołu strony. Większość rysunków jest bardzo umowna, a ilość szczegółów ukazanych na stronie, aby wzmocnić wymowę opowiadanej sytuacji, zostaje ograniczona do minimum. Jak to ma miejsce na stronie 13, gdy zaniepokojony Pelerynek wygląda przez drzwi, wołając "Lupusiu, gdzie jesteś? Wracaj!". Na tej stronie widzimy tylko głównego bohatera, otwarte drzwi i ulewę. Nie ma nic więcej, nie ma tła, cała scena wisi "w powietrzu". Są także strony, na których umieszczono cztery różnorakie paski, przedstawiające sytuacje dosłownie scena po scenie. Pozbawione są one słownego komentarza. Czytelnik sam sobie opowiada historię.

Dodatkowym nośnikiem narracji są bardzo małe, czerwone piktogramy znajdujące się na niektórych stronach. Z historią Pelerynka i Lupusia możemy się zaznajomić czytając tylko te symboliczne znaki. Zabieg ten wydaje mi się bardzo ciekawy, ponieważ jest swoistą opowieścią w opowieści. Szkatułkowa forma opowieści daje wgląd w emocje pana Pelerynka, który w pewnej chwili tak bardzo martwi się o swego małego pieska, że wychodzi go szukać.

Książka "Pelerynek i pogoda pod psem" jest uniwersalną opowieścią o przyjaźni. Publikacja została dobrze przygotowana przez Wydawnictwo Hokus Pokus. Polecam do wspólnego opowiadania, a nie tylko czytania.

niedziela, 18 sierpnia 2013

#1354 - Komix-Express 197

Od dziś w pracy nad Komix-Expressem będzie wspomagał mnie Krzysztof Tymczyński. Redaktor naczelny zamkniętego (niestety!) serwisu Independent Comics publikuje obecnie na łamach portalu DC Multiverse Jego teksty już nieraz gościły na łamach Kolorowych, a teraz wcieli się w rolę sprawozdawcy z tego, co ciekawego dzieje się za Oceanem. Przywitajcie go ciepło. Jego dołączenie do naszej redakcji to najważniejsze wydarzenia zeszłego tygodnia na Kolorowych, natomiast w komiksowie do tangi takiego wydarzenia urasta "eksport" Dennisa Wojdy i Joann Karpowicz. Nakładem wydawnictwa Borderline Press na rynku brytyjskim mają ukazać się "566 Frames" Wojdy oraz "Robotz" Karpowicz. Phil Hall, szef Borderline, deklaruje, że chciałby przedstawić angielskiemu czytelnikowi nieznane, a interesujące komiksy. Nieznana jest dokłada data premiery obu komiksów (jesień?), ale Hall będzie można o nią spytać, bo pojawi się na tegorocznym MFKiG w Łodzi.

Wiemy nieco więcej o czwartym „Blerze”. Rafał Szłapa zdradził, że akcja „Stanu strachu” będzie rozgrywała się po wydarzeniach przedstawionych w trzecim tomie. Uwolniony z zakładu psychiatrycznego Bler powraca do zniszczonego Krakowa. Tam, wraz z niespodziewaną sojuszniczką w postaci eks-komisarz Policji Ruth Różańską, będzie musiał stawić czoło nowym zagrożeniom. Atomowa apokalipsa z finałowego tomu ma stanowić punkt wyjścia dla kolejnych przygód Blera, a być może i całego cyklu. Komiks ma być gotowy do końca tego roku, więc nie będzie (tradycyjnej) premiery na MFKiG. Dostaniemy za to o wiele bardziej dopieszczoną oprawę graficzną (farbki!).

Łukasz Tomasz Grządziela pracuje nad pełnometrażowym albumem. Autor ciepło przyjętego „Buca kartofla”, znany z publikacji na łamach „Profanum”, „Kolektywu”, „Bicepsa” zadebiutuje w barwach Kultury Gniewu „Tramwajami”. Liczący sobie 100 stron komiks będzie zbierał szorciaki krążące wokół tramwajowej tematyki, które powstawały na przestrzeni ostatnich dwóch lat. W poszczególnych historyjkach przewijać się będą postacie, które każdy użytkownik miejskich środków transportów zna – menele, emeryci, kanary i inne podobnego typu indywidua. Całość ma być zabawna, a pod względem graficznym prezentuje się bardzo efektownie. Praca wre – Grądziela właśnie koloruje swój album i jeśli wszystko pójdzie gładko „Tramwaje” ukażą się na przyszłorocznej Komiksowej Warszawie.

Ledwo co ukazały się „Naleśniki z jagodami”, a Paweł Płóciennik ogłosił, że zabiera się za kolejny komiksowy projekt. „Pinki”, bo tak będzie się nazywał kolejny album Szawła, będzie biograficzną opowieścią o tytułowym bohaterze. Pinki to jeden z pierwszych hipisów żyjących w Warszawie, jedna z najciekawszych figur polskiej kultury niezależnej. Duchowo związany z Placem Zbawiciela, a zawodowo z wydziałem rzeźby na ASP. Na razie zobaczyliśmy tylko jeden kadr, ale wszystko wskazuje na to, że Płóciennik przejdzie kolejną, graficzną metamorfozę.

J. Michael Straczynski nie zwalnia tempa. Właśnie poznaliśmy tytuł piątego komiksu, którego jest współtwórcą. „Protectors Inc.” opowiadać będzie o świecie, w którym superbohaterowie od lat nie mają z kim walczyć. Sielankę przerwie jednak morderstwo jednego z nich, co nie tylko zakończy spokojną egzystencję wszystkich herosów, ale także doprowadzi do ujawnienia tajemnicy, która skrywana była od blisko pięćdziesięciu lat. Komiks ten pojawi się w ofercie Image, a pierwszy zeszyt pojawi się w sprzedaży od szóstego listopada 2013. Czy JMS nie przesadza jednak z ilością nowych projektów? W Image już wydaje „Ten Grand” oraz „The Sidekick”, a oprócz wspomnianego „Protectors, Inc”, Straczynski zapowiedział niedawno swój udział w „Terminator: The Final Battle” dla wydawnictwa Dark Horse oraz w „The Twilight Zone” dla Dynamite. Warto pamiętać, że gdy ostatnio twórca ten wziął na swoje barki więcej, niż dwa tytuły jednocześnie, doczekaliśmy się totalnych porażek w stylu „Superman: Grounded” oraz „Wonder Woman: Oddysey”, które była kończone przez innych twórców.

Skoro już mowa o Image Comics - wydawnictwo po raz kolejny zadziwiło swoją listą zapowiedzi na listopad. Oprócz wymienionego przed chwilą „Protectors Inc.”, w tym miesiącu zadebiutuje jeszcze sześć innych serii. Wśród nich zwrócić uwagę należy na „Black Science” autorstwa będącego ostatnio na fali Ricka Remendera czy „Umbral”, za które odpowiadać mają Antony Johnston oraz Christopher Mitten. Duet ten stworzył serię „Wasteland” – jedną z najlepszych obecnie pozycji wydawnictwa Oni Press. Ilość nowych tytułów cieszy, lecz jednocześnie odwraca wzrok od faktu, iż w listopadzie po raz kolejny zabraknie nowych numerów najmocniejszych pozycji Image. Fani takich cykli jak „Chin Music”, „Jupiter’s Legacy”, „Fatale” czy „Ten Grand” na kolejne zeszyty swoich ulubionych pozycji poczekać będą musieli przynajmniej do grudnia.

Mark Waid znów przypomniał o sobie. Tym razem jednak nie dzięki kolejnemu dobremu komiksowi, ale za sprawą pewnej wypowiedzi. Scenarzysta złożył ironiczne gratulacja Stevenowi Grantowi, autorowi niedawno przeznaczonej do ekranizacji mini-serii „2 Guns” i zasugerował, że nie podzielił się pieniędzmi z rysownikiem tego komiksu, Mateusem Santolouco. Co prawda sama wypowiedź zabrzmiała, jakby Waid pisał ją pod wpływem ostrej frustracji, to jednak nie sposób się z nim nie zgodzić. Zwłaszcza w czasach, gdy o swoje udziały w zyskach z „Walking Dead” musi walczyć Tony Moore, a wspomniany już dzisiaj Rick Remender oraz Cory Walker na Twitterze obrzucają się błotem w identycznej kwestii. Ben Templesmith całkowicie otwarcie przyznaje, że nikt nie nawet zaproponował mu udziału w zyskach serii, dumnie nazywanej creator-owned.

Lipiec należał do DC Comics. Tak przynajmniej wynika z list sprzedaży, które niedawno opublikował Diamond. Wydawnictwo to umieściło w czołowej dziesiątce listy aż sześć pozycji, z czego cztery przekroczyły magiczny próg stu tysięcy zamówionych egzemplarzy. Żadnym zaskoczeniem nie jest, że zestawienie otwiera pierwszy zeszyt „Superman Unchained” (165,754), a tuż za jego plecami uplasował się „Batman” #21 (132,047) - czyni to ze Scotta Snydera najgorętszego scenarzystę w przemyśle. Stawkę uzupełniają „Justice League” (miejsce 4.), „Batmana Annual” (5.), „Batman/Superman” (6.), „Justice League of America” (7.). Te wyniki mogą być jednak mylące, ponieważ wystarczy rzut oka na dalsze miejsca listy, by przekonać się że DC wcale nie ma zbyt wielu powodów do radości. Marvel, chociaż w pierwszej dziesiątce ulokował jedynie cztery komiksy, w pierwszej trzydziestce ma już ich siedemnaście. O czytelnika dzielnie walczy wydawnictwo Aspen, które co miesiąc publikuje pojedynczy komiks w cenie jednego dolara i trzeci miesiąc z rzędu ulokowało swój produkt w pierwszej setce rankingu (w pierwszej czterdziestce jest to jedyny komiks spoza wielkiej dwójki, nie licząc „Żywych trupów”). O tym, że jest to niebywały sukces, niech świadczy fakt, że liczące sobie dekadę edytor jeszcze nigdy nie osiągnął takiego wyniku. Kolejne miesiące pokażą, ilu czytelników pozostanie przy Aspen, gdy sezon na komiksy za dolca dobiegnie końca.

sobota, 17 sierpnia 2013

#1353 - Tej nocy dzika paprotka

Po „Tej nocy dzika paprotka” spodziewałem się wiele. Marzena Sowa w „Dzieciach i ludziach” dała się poznać, jako zręczna scenarzystka, dobrze rozumiejąca dzieci, a Berenikia Kołomycka „Wykolejeńcem” wdarła się do polskiej rysowniczej ekstraklasy. Byłem strasznie, ciekaw co, te niebywale utalentowane panie wyczarują razem.

Głównym bohaterem „Paprotki” jest siedmioletni Tomek. Pewnego sobotniego ranka, gdy chłopiec wchodzi do sypialni rodziców zamiast swojej mamy zastaje przerażającego potwora. W łóżku, obok taty, ze snu budziła się ogromna, dzika paproć. Jak tylko naszemu bohaterowi udaje się umknąć ze strefy zagrożenia, zaczyna snuć domysły, co mogło się stać z jego mamą. Dlaczego paprotka mówi jej głosem? Czemu tata wydaje się nie zwracać uwagi na tą niezwykłą sytuację? Tomek nie namyślając się zbyt długo wraz ze swoim wiernym psem Muminem zaczyna układać plany jakby tu rozprawić się z mrożącym krew monstrum. Nie wie jednak, że wkrótce historia, której jest bohaterem, zrobi niespodziewany zwrot. Bardzo szybko przekona się, że pozory mogą być mylące, a paprotka nie musi być wcale tym, na co wygląda...

Spodobał mi się sposób, w jaki Marzena Sowa uchwyciła punkt widzenia dziecka. Scenarzystce coś podobnego udało się zarówno w „Marzi” (no, może w mniejszym stopniu i nie do końca) i we wspomnianych wyżej „Dzieciach i ludziach”. My, dorośli zbyt często zapominamy o zupełnie dziecięcej wrażliwości, która kształtuje odmienny sposób postrzegania rzeczywistości. „Paprotka” przypomina o tych różnicach, które często prowadzą do nieporozumień, jak ma to miejsce w komiksie. Zwykła szafa może być kryjówką dla hordy krwiożerczych potworów, piwnica – piekielną czeluścią, z której nie ma powrotu, a ta osoba, która właśnie wróciła z wizyty u swoich koleżanek w niczym nie przypomina ukochanej mamy. Można powiedzieć, że w tym względzie komiks pełni funkcję dydaktyczną dla rodziców. Medal ma jednak drugą, przeznaczoną dla młodszego czytelnika, stronę.

„Paprotka” oprócz tego, że stanowi ilustrację przysłowia, że strach ma wielkie oczy (tudzież – straszne włosy), mówi o relacjach pomiędzy matką, a jej dzieckiem. W sposób nienachlany, acz widoczny podkreśla, że bardzo łatwo można zapomnieć, jak wiele rodzicie robię dla swoich pociech. Można to łatwo zauważyć, kiedy ich zabraknie. Gdy pojawia się paprotkopodobne monstrum Tomek zaczyna kreślić najbardziej czarne scenariusze. Jak będzie wyglądało życie bez mamy? Kto teraz będzie przygotowywał sok z moreli? Kto odprowadzi do szkoły, kto będzie przypominał o szorowaniu paznokci, kto nakarmi Mumina?

Spodobała mi się oprawa graficzna. Bardzo. Berenika Kołomycka stworzyła świat jakby wprost z dziecięcej wyobraźni, w którym małoletni czytelnik doskonale będzie mógł się odnaleźć i utożsamić z głównym bohaterem. Album utrzymany jest w malarskim, przynoszącym na myśl prace dziecka, stylu. Urzeka prostota, ciepła kolorystyka, dynamika montażu kadrów – widać, że Kołomycka zna się dobrze na komiksowej robocie. Wydaje mi się jednak, że całość jest jakby za bardzo stonowana. Brakowało mi komiksowej ekspresji.

Być może moje oczekiwania były zbyt wygórowane, bo nieco zawiodłem się na komiksie, któremu na trudno cokolwiek zarzucić. „Tej nocy dzika paprotka” to napisana z pomysłem i brawurowo zilustrowana historia, zarówno dla dzieci, jak i ich rodziców. Mogę ją polecić z czystym serce każdemu, kto chce zapewnić swoim pociechom lekturę daleką od infantylizmu i zawierającą odpowiednią porcję treści wychowawczych. To rzecz warta uwagi, ale album Sowy i Kołomyckiej to nie szlagier tej klasy, co produkcje Tomasza Samojlika.

czwartek, 15 sierpnia 2013

#1352 - Silence 2012

„Silence 2012” to katalog prac nadesłanych na konkurs na krótką formę komiksową bez słów (tudzież „International Silent Comics Competition”) przy poznańskiej Ligaturze. Wydawany jest cyklicznie, co roku - i tak antologia prac z zeszłego, miała premierę na czwartej Ligaturze, a najpewniej za rok pojawi się zbiorek prac z tegorocznego konwentu. 

W szranki podczas drugiej edycji konkursu stanęło 168 (za informacją w katalogu) lub 191 (tą liczbę można znaleźć w sieci) prac. W sumie w antologii znalazło się miejsce dla 89 (!) komiksów pomieszczonych na 500 (!!!) stronach. Rzecz jest więc bardzo słusznych rozmiarów, a towarzystwo jest „międzynarodowe” nie tylko z nazwy - w „Silence” wzięli udział artyści z Argentyny, Belgii, Bośni i Hercegowiny, Bułgarii, Chin, Chorwacji, Czech, Danii, Finlandii, Francji, Hiszpanii, Holandii, Japonii, Kanady, Kazachstanu, Kolumbii, Litwy, Łotwy, Malezji, Niemiec, Portugalii, Rosji, RPA, Rumunii, Słowenii, Szwajcarii, Szwecji, Tajwanu, Ukrainy, USA, Węgier, Wielkiej Brytanii, Włoch no i oczywiście z Polski. Wynik godny podziwu! To fantastyczna sprawa, że Ligatura dotarła niemal do każdego zakątku na świecie, gdzie się opowiada obrazem. To najlepszy dowód na to, że poznańska impreza staje się coraz bardziej prestiżowym i znaczącym przedsięwzięciem komiksowym w skali Europy i obok naszego łódzkiego Comic-Conu może wkrótce stać się naszą polską wizytówką w tej materii.

Zwycięzców typowali jurorzy – znany z „Goliata” Toma Gauld oraz Tim Molloy (Australia) i Erik Kriek (Holandia). Za najlepsza pracę uznali „The Oysters of Time” czeskiego tercetu Dzian Baban, Votech Masek, Jan Siller, będący całkiem zgrabną etiudą z zaskakującym finałem. Drugie miejsce przypadło Johnowi Martzowi z Kanady („Heaven All Day”), a na najniższym stopniu podium znalazł się Francuz Sauvebois ze swoim „Cal” (graficzny majstersztyk!). Nie zazdroszczę tym, którzy mieli przebierać w materiałach nadesłanych na konkurs – nie tylko ze względu na ich olbrzymią ilość, ale przede wszystkim na ich jakość. Zeszłoroczny „Silence” bardzo mnie zmęczył. Ciężko przychodziło mi przebijanie się przez jego zawartość (także z innego powodu, ale o tym za chwilę). Tegoroczny to zupełnie inna para kaloszy – poziom konkursu był bardzo wysoki. Szortów godnych uwagi jest tu całe mrowie, trudno znaleźć jakiś naprawdę wyraźnie słaby lub całkiem nieudany komiks, choć oczywiście takie się zdarzają. Żeby wymienić kilka - „Washing machine” Barbary Hocoń, „Der Rosenkavalier 67” Miriam Katin, "eXtinc" Juliana Rocha i Nicolasa Alessandro, "Shopping" Jenni Vedonaji czy pozbawione tytułów prace Rossa Hvidstena i Igora Kostyluka.

Wśród reprezentantów Polski pozytywnie zaskoczył mnie Jakub Grochola. Jeszcze do niedawno uważałem go za jednego z wielu zinowców, którzy coś tam sobie skrobią, ale po lekturze "Zakręconego" widzę, że to dojrzały twórca o wyrobionym, ciekawym stylu. Po duetach Grzegorz Janusz-Tomasz Niewiadomoski oraz Robert Sienicki-Błażej Kurowski mogłem spodziewać się nico więcej, ale zarówno "On ne vit qu`a Paris!" i "Hand to hand combat" trzymają solidny poziom. In plus pokazał się Jakub Babczyński, który pięknie zabawił się z moimi czytelniczymi oczekiwaniami. Renata Gąsiorowska (kolejne obok Grocholi nazwisko do zapamiętania!) ujęła mnie rozczulającą formą i sposobem mówienia o tęsknocie, a Monika Powalisz z Zofią Dzierżowską-Bojanowską - nostalgiczną subtelnością. Moje prywatne grand prix składam na ręce Michała Rzecznika za szorta "Z deszczu pod rynnę".

Wśród artystów spoza granic naszego kraju Maik Hasenbank przygniata erotyczną intensywnością swojego "Playboy`a", a Cheng Kuan Kohowi połowa kartonistów z Polski może zazdrościć lekkości kreski. Nero Le Ye zabrał mnie na kompletnie odjechaną, psychodeliczną wyprawę w przestworza, Ne Suarez Lopez tworzy jeden z najlepszych dziecięcych komiksów, jakie kiedykolwiek czytałem, a Matt Higgins i Magda Boreysza zachwycają kolejno - oryginalnością konceptu i emocjonalnym ładunkiem pomieszczonym na tych kilku stronach. Na sam koniec pozamiatał znany internacjonał Danijel Zezelj. Artysta, który publikował dla Marvela, Vertigo, jego komiksy ukazywały się we Włoszech, Francji, Słowenii, Szwajcarii, Szwecji, Brazylii i jeszcze kilku innych krajach, pokazuje potęgę komiksowej ekspresji.

Na zakończenie muszę trochę ponarzekać. Ja rozumiem, że Centrala promuje awangardowe rozwiązania, ale naprawdę format 10x14,5 cm choć zgrabny, poręczny i ładnie pasuje do damskiej torebki to nijak nie nadaje się do czytania. Niewygodne toto, ciężko się wygodnie usadowić z takim wynalazkiem, nie mówiąc już o konieczności kupowania specjalnych okularów do lektury niektórych prac. W praktyce "Iris wormwood" Soriny Vazeliny i "Charon" Mateusza Wiśniewskiego i Izabeli Dudzik są nieczytelne. Centralo, nie idźcie tą drogą!

Ciesze się, że rokrocznie dzięki Ligaturze mogę wybrać się na taką komiksową podróż dookoła globu. Dobrze, że nie trzeba brać paszportu i oszczędzam na biletach lotniczych Fajnie, że mam możliwość podglądnięcia twórców, do których nie miałbym szansy dotrzeć w inny sposób i spojrzeć na "naszych" w nieco innym kontekście.




wtorek, 13 sierpnia 2013

#1351 - Pasterz

Autorka „Pasterza” to interesująca twórczyni. Anna Sailamaa błysnęła na konwencie Arctic Comics Festival w fińskim Kemi, zdobywając pierwszą nagrodę w kategorii krótkiej formy komiksowej. Już rok później, nakładem wydawnictwa Huuda Huuda ukazał się jej debiutancki album „Ollaan natisti”, na który składa się pięć krótkich historii. W 2009 roku artystka przedstawiła się publiczności międzynarodowej wygrywają z kolei konkurs na festiwalu Fumetto w Luzern (Szwajcaria).

„Pasterz”, czyli „Paimen”, pierwotnie ukazał się w 2011 roku w Finlandii. Prawdopodobnie to właśnie ten komiks zwrócił na uwagę najpierw belgijskiej oficyny La Cinquieme Couche, a potem samego L`Association. Właśnie nakładem wydawnictwa, które publikuje takie tuzy, jak Sfar, Satrapi, David B. czy Killoffer, w maju ukazał się „Le Berger”. Niedługo później „Pasterz” zawędrował do Polski…

Komiks opowiada historię młodego piekarza pracującego w małym miasteczku na północy Finlandii. Choć widoki mają tam piękne, to typowa zabita dechami dziura, w którym dni zamieniają się w tygodnie. To świat w którym nic się nie zmienia, nic się nie dzieje. Pełen nudy, wyprany z emocji, nierzadko odpychający. Prawdopodobnie pogrążony w społecznym kryzysie. Pewnego razu główny bohater idąc (najprawdopodobniej) do pracy znajduje na swojej drodze martwego łabędzia. Ptak ze złamanym karkiem leży na dziecięcym wózku (skąd on się tam wziął?). Nie wiemy jak zginął, być może zaplątał się w linie wysokiego napięcia. W każdym razie motyw martwego ptaka w dyskretny, acz widoczny sposób będzie spajał fabułę opowieści zamkniętej w prowincjonalnej przestrzeni i trwającej około 24 godzin.

Sailamaa ze swoją pokrzywioną, trochę zdeformowaną i mocno klaustrofobiczną kreską wyczarowała świat przygnębiający swoją ciężką i intensywną atmosferą. Widać, że artystka świetnie rozumie komiksową narrację, ma swój ascetyczny styl, a co więcej – nie boi się eksperymentować. Jej montaż kadrów, zabawy perspektywą czy umiejętność zaplanowania przestrzeni na stronie pokazują niemały kunszt. Świetnie potrafiła odwzorować chłód i surowość swoich rodzimych stron, ale… nic ponadto.

Ten estetycznie interesujący, a momentami – wręcz ocierający się o prawdziwe piękno – album sprawia wrażenie to niemiłe wrażenie, że jest zwyczajnie o niczym. Sailamma nie potrafiła mnie do niczego przekonać. Zestawienie dostojności i piękna natury (symbolizowanej przez łabędzia) z brzydkim i pustym życiem człowieka, pokazanie niszczejących struktur społecznych, metafora ludzkiej samotności i kruchości w obliczu tego, co nie przemija – wszystkie te interpretacyjne tropy nie doprowadziły mnie do ciekawych wniosków, przez co „Pasterz” wydaje się być jedynie pięknie opakowaną wydmuszką.



poniedziałek, 12 sierpnia 2013

#1350 - Za furtką

Kobieca ręka to było to, co polskiemu komiksowi było potrzebne. Autorki, takie jak Agata Bara, Olga Wróbel, Agata Wawryniuk, Berenika Kołomycka, Joanna Karpowicz wpuściły dużo świeżego powietrza do tej zatęchłej piwnicy wypełnionej pudłami z zakurzonymi longboxami zwanej komiksowem.


Wydaje mi się, że początki „żeńskiej inwazji” można datować na jesień 2012 roku. „Ciemna strona księżyca” i „Rozmówki polsko-angielskie” z jednej strony był uwieńczeniem długiej i bolesnej ewolucji damskiego komiksu, a z drugiej – sygnałem do ataku dla innych dziewczyn robiących komiksy. Dalekie od eskapizmu, czczej zabawy formą, nadęcia i bicepsów. Skupione na rzeczywistości, zwykle bardzo osobiste, prezentujące rzadko spotykany typ wrażliwości w polskim komiksie. W ten nurt wpisuje się album Dominik Węcławek (pierwszy pełen metraż) i Karoliny Danek (absolutny debiut) zatytułowany „Za furtką”, który ukazał się nakładem Centrali i miał swoją premierę na Festiwalu Komiksowa Warszawa.

„Za furtką” to obyczajowy dramat zamknięty w przestrzeni międzypokoleniowych relacji w rodzinie głównej bohaterki. Pierwszoplanowe role grają w nim kobiety – współczesna pracująca żona, jej matka i babcia. Punktem wyjścia historii staje się telefon. Nestorka rodu, Apolonia, trafia do szpitala. To wydarzenie stanie się katalizatorem wydarzeń, które na ostatniej stronie okładki zostały trafnie określone jako „koniec świata”.

Historia napisana przez Węcławek (a narysowana przez Danek) nie udźwignęła ciężaru tematu. Stworzenie kameralnej historii, z przekonywującymi bohaterami, umiejętnie grającej na emocjach i szczerej to nie lada wyzwanie. W przypadku „Za furtką” nie wszystko się udało. Przede wszystkim Węcławek nie potrafiła do końca obronić swojego scenopisarskiego warsztatu. Jako dramatowi „Za furtką” brakuje wyrazu. Fabuła rozwija się dość chaotycznie i zbyt szybko, przez co całości brakuje odpowiedniej dramaturgii. Czytelnik nie odczuwa ciężaru dziejących się przed jego oczami wydarzeń, nie odczuwa tragizmu losów trójki kobiet. Wszystko jest jakieś takie szkicowe, a relacje pomiędzy poszczególnymi bohaterami są ledwie zakreślone. Jeśli taki miał być efekt docelowy – nie do końca mnie przekonuje. A już kompletnie nie podobało mi się rozwiązanie konfliktu matki z ojcem, które pojawia się pod sam koniec, tuż przed kluczową sceną klamrą spinającą cały album. Tani, przegięty i psujący dobre wrażenie.

Danek robi, co może, aby niektóre z tych braków nadrabiać swoją grafiką, wydobywając z poszczególnych postaci cały wachlarz emocji. Po części jej się to udaje – widać, że zna się na swoim rzemiośle. Ze swoją bardzo współczesną kreską, świetnie wpisuje się w estetykę „graphic novels”. Oczywiście, rysowniczce brakuje dużo nie tylko do Rutu Modan czy Marjane Satrapi, która wydaje się bardziej akuratnym skojarzeniem, a nawet do Marcina Podolca albo Robert Sienickiego, ale te porównania daje jakieś pojęcie o jej stylu.


O ile to się Węcławek nie do końca udało, o tyle znacznie bardziej przekonał mnie jej sposób opowiadania o przemijaniu. Przepełniona delikatną melancholią refleksja o tym, że wszystko powoli odchodzi w zapomnienie została umiejętnie wpleciona w fabułę i zagrała, jak należy. Subtelnie, nieco w tle. Unikając kiczu, nie ocierając się banał, pomimo tego, że to melodia ograna do bólu. Wierzę Węcławek, kiedy mówi o strachu przed przyszłością, kiedy z rozrzewnieniem wspomina minione czasy. Wierzę, kiedy pisze, że „… nic już nie będzie tak cudownie czarno-białe, jak w jej opowieściach. Dobro zszarzeje. Zło wyblaknie.” Wierzę, kiedy pisze o samotności i niezrozumieniu. Wkurwieniu, bólu, emocjach. To idzie jej lepiej, niż samo opowiadanie historii.

Wydaje mi się, że „Za furtką” przeszło jakoś tak bez echa. Byłą niby huczna pra-premiera w Warszawie, pojawiły się jakieś recenzje, ale tak naprawdę o samym komiksie się nie mówiło, nie dyskutowało. A szkoda, bo to rzecz pomimo swoich wad warta uwagi.